Zabijcie mnie. Zabijcie mnie. Po prostu weźcie mnie zabijcie, bo nie wytrzymuję tego psychicznie. Boże co tu się działo. CO TU SIĘ DZIAŁO! Mam ochotę rwać sobie włosy z głowy, śmiać się i ryczeć jednocześnie. Nawet usiąść i zacząć bujać się w tył i w przód byleby jakkolwiek przestać czuć to tsunami emocji, które obecnie się we mnie znajduje. W sumie będąc szczerą, tak właśnie robiłam kiedy przeczytałam ostatnią stronę...
Zapraszam na recenzję ;)
Zapraszam na recenzję ;)
TEGO NIE DA SIĘ OPISAĆ
Właśnie skończyłam czytać ACOMAF. I powiem jedno: umarłam. Tak wewnętrznie. Boże, co autorka zrobiła z moją psychiką, to jest w ogóle nie do powiedzenia. Mam wrażenie, że umarnę w oczekiwaniu na dalszy ciąg i zapewne powtórzę to niejednokrotnie, jednak jeśli kiedykolwiek przeczytaliście choć w połowie tak emocjonującą powieść, powinniście wiedzieć o czym mówię. Tego nie da się opisać słowami. Gestami. Powiedzieć. Lub cholercia cokolwiek. No po prostu się nie da. To trza przeczytać i tyle w temacie.
Nie wiem, czy dzisiejsza recenzja będzie mieć jakikolwiek sens i jeśli mam być szczera, to guzik mnie to obchodzi, ponieważ właśnie przeczytałam tak emocjonującą książkę, że po prostu padam. Mogą pojawić się powtórzenia i błędy stylistyczne, jednak po prostu nie jestem w stanie nad tym wszystkim zapanować. Na końcu zawsze możecie krzyczeć, że coś jest nie halo, ale nie wiem, czy będę w stanie to poprawić.
Niedawno pojawiła się u mnie recenzja „Dworu cierni i róż" <kilk>, czyli pierwszego tomu tej serii, w którym to tak strasznie fangirlingowałam, wychwalałam pod niebiosa i robiłam Kocioł wie, co jeszcze... gdybyście widzieli mnie teraz... Powiem wam tak: pierwszy tom jest niczym w porównaniu z drugim. Tak, mnie też wydawało się to mało prawdopodobne. O ile ACOTAR zapewnia wir emocji i nie pozwala się wyrwać, tak ACOMAF jest istnym emocjonalnym tornadem, tsunami, które wciąga czytelnika w swoje odmęty i nie pozwala się wydostać. Mam wrażenie, że na bardzo, ale to bardzo długo po przeczytaniu. To, co Sarah J. Maas zrobiła ze mną we wszystkich swoich poprzednich książkach było niczym w porównaniu z tym, co się stało podczas czytania tych kilkudziesięciu-kilkunastu ostatnich stron „Dworu mgieł i furii". NICZYM. Możecie mi wierzyć, lub nie. W sumie jeśli nie wierzycie, to nawet lepiej - zawsze sami możecie się przekonać i wtedy pożałujecie bycia takimi niewiernymi Tomaszami. O!
SUPRAJS! CZYLI AUTORKA ZAPEWNIA CZYTELNIKOWI ZAWAŁ...
Zakończenie pierwszego tomu było ciekawe. Nawet bardzo ciekawe. I przede wszystkim sprawiło, że miałam wielką chrapkę na tom kolejny. Po drodze gdzieś wspomnę o zakończeniu tego tomu, ale nie o nim chciałam teraz powiedzieć. I to była taka zwykła chętka na poznanie dalszego ciągu historii. Wszystko się skończyło, niby zaczęło układać, a jednak nie do końca i pozostawiło po sobie wiele pytań i możliwości. Powiem jedno: NIKT. Absolutnie NIKT NIE MÓGŁ SPODZIEWAĆ SIĘ tego, co autorka postanowi powyczyniać (jest w ogóle takie słowo?) w tym tomie. Po prostu nie ma opcji, nie da rady, żebyście przewidzieli choć jedno wydarzenie z tej części. (Oczywiście wnioskując je na podstawie tomu pierwszego, bo podczas lektury obecnie recenzowanego, mogło różnie się zdarzyć). Śmiem twierdzić, że nawet sam Sherlock Holmes (i tu pozdrawiam Wiki, która już wie dlaczego :P) nie byłby w stanie tego przewidzieć. Koniec. Kropka. No po prostu za Chiny Pana się nie dało. Dopiero w tej książce poznałam prawdziwe znaczenie słowa, lub raczej słów "zwrot akcji". Od dzisiaj moim nowym synonimem tej oto zbitki będzie 'ACOMAF', ale mniejsza o to. Bo to, co się tutaj stało... no gwarantuję Wam, że zmieni Wasze spojrzenie na tą historię (i nie tylko!) o sto osiemdziesiąt stopni. Żadna słownikowa definicja nie przypasuje się w to, co zrobiła Sarah J. Maas. Żadna. Możecie mówić, że jest to jakieś pomieszanie charakterów, odkrycie prawdy, bla, bla, ale to i tak za mało. Och tak bardzo chciałabym Wam powiedzieć o co mi chodzi... A po prostu nie mogę, więc muszę jakoś tu krążyć dookoła, nie zdradzając przy tym ani grama fabuły... Aż mnie korci po prostu. Ale nie chcę psuć Wam tutaj przyjemności z czytania, tak jak ja to sobie zrobiłam w pewnym momencie -,-
A to zakończenie... Ostatnie sto stron przeczytałam z przerwami. Nie dlatego, że były nudne, czy miałam inne, ciekawsze rzeczy do roboty. Po prostu musiałam co chwila robić sobie przerwę po to, żeby powiedzieć "wow", lub też dosłownie przejść się po pokoju, bo czułam, że nie wytrzymam siedząc spokojnie na miejscu. Ostatnie pięćdziesiąt stron ściskało za gardło i kuło gdzieś wewnątrz. Człowiek miał ochotę krzyczeć. Wyrywać sobie włosy z głowy. Nie żartuję, nie przesadzam. Możecie mi nie wierzyć, ale taka jest prawda. Ostatnie trzydzieści stron... dosłownie zabijało mnie od środka. BOLAŁO PSYCHICZNIE I FIZYCZNIE. To, co pani Maas tutaj zrobiła... na samiuśkim już końcu czułam się jakby coś wewnątrz mnie miało się zapaść, ponieważ to zakończenie dosłownie druzgotało i zarazem dawało nadzieję. Nigdy przedtem nie czułam tylu emocji na raz. Od beznadziei przez smutek, po złość tak wielką, że chciałam rozwalić na czyjejś głowie (a konkretniej łepetynie pewnego bohatera) dowolny przedmiot, który akurat wpadłby mi w ręce. TAK SIĘ NIE ROBI. Ja nie wiem, czy autorka rzeczywiście planowała doprowadzić czytelników do jakiegoś rozdygotania emocjonalnego, ale w moim przypadku udało jej się to praktycznie od tak. Jak za pstryknięciem palca. Po prostu zrobiła tu coś takiego... Aż boję się pomyśleć, co stanie się w trzecim tomie. Wiem, że z każdą kolejną książką, styl pani Maas o niebo się polepsza, jednak po takim zakończeniu boję się, że po prostu już nie podoła. Że tym razem postawiła poprzeczkę za wysoko. Wiem, że za każdym razem udaje jej się ją przeskoczyć, jednak na chwilę obecną nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. Tak, jak po przeczytaniu „Dworu cierni i róż" nie mogłam pomyśleć o tym, że kontynuacja może być jeszcze lepsza. A jednak stało się. I tak oto pozostaję z nadzieją na to, ze nie uschnę w oczekiwaniu na ACOWAR.
Może po prostu podsumuję ten akapit jednym zdaniem: Sarah J. Maas zaskakuje. I robi to tak pieruńsko dobrze, że czytelnik ma wrażenie, iż zejdzie na zawał z nadmiaru emocji. Potwierdzone info.
A to zakończenie... Ostatnie sto stron przeczytałam z przerwami. Nie dlatego, że były nudne, czy miałam inne, ciekawsze rzeczy do roboty. Po prostu musiałam co chwila robić sobie przerwę po to, żeby powiedzieć "wow", lub też dosłownie przejść się po pokoju, bo czułam, że nie wytrzymam siedząc spokojnie na miejscu. Ostatnie pięćdziesiąt stron ściskało za gardło i kuło gdzieś wewnątrz. Człowiek miał ochotę krzyczeć. Wyrywać sobie włosy z głowy. Nie żartuję, nie przesadzam. Możecie mi nie wierzyć, ale taka jest prawda. Ostatnie trzydzieści stron... dosłownie zabijało mnie od środka. BOLAŁO PSYCHICZNIE I FIZYCZNIE. To, co pani Maas tutaj zrobiła... na samiuśkim już końcu czułam się jakby coś wewnątrz mnie miało się zapaść, ponieważ to zakończenie dosłownie druzgotało i zarazem dawało nadzieję. Nigdy przedtem nie czułam tylu emocji na raz. Od beznadziei przez smutek, po złość tak wielką, że chciałam rozwalić na czyjejś głowie (a konkretniej łepetynie pewnego bohatera) dowolny przedmiot, który akurat wpadłby mi w ręce. TAK SIĘ NIE ROBI. Ja nie wiem, czy autorka rzeczywiście planowała doprowadzić czytelników do jakiegoś rozdygotania emocjonalnego, ale w moim przypadku udało jej się to praktycznie od tak. Jak za pstryknięciem palca. Po prostu zrobiła tu coś takiego... Aż boję się pomyśleć, co stanie się w trzecim tomie. Wiem, że z każdą kolejną książką, styl pani Maas o niebo się polepsza, jednak po takim zakończeniu boję się, że po prostu już nie podoła. Że tym razem postawiła poprzeczkę za wysoko. Wiem, że za każdym razem udaje jej się ją przeskoczyć, jednak na chwilę obecną nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. Tak, jak po przeczytaniu „Dworu cierni i róż" nie mogłam pomyśleć o tym, że kontynuacja może być jeszcze lepsza. A jednak stało się. I tak oto pozostaję z nadzieją na to, ze nie uschnę w oczekiwaniu na ACOWAR.
Może po prostu podsumuję ten akapit jednym zdaniem: Sarah J. Maas zaskakuje. I robi to tak pieruńsko dobrze, że czytelnik ma wrażenie, iż zejdzie na zawał z nadmiaru emocji. Potwierdzone info.
Wyszły trzy zdania, ale cii. Nie czepiajcie się. Wspominałam, ze ta recenzja może być nieco "dziwna" :P
A PRYTHIAN NADAL NAS ZACHWYCA
Akcja „Dworu mgieł i furii" rozpoczyna się zaledwie kilka tygodni po zakończeniu tomu pierwszego. Przez ten czas wiele się zmieniło, wywiązały się pewne dziwne, lub niekoniecznie sytuacje... Niby zaczęło się układać, a jednak w tej bańce doskonałości zaczęły pojawiać się pewne zgrzyty. Jak możemy dowiedzieć się z opisu znajdującego się w tyle okładki, Tamlin bardzo chce chronić Feyrę i jest gotów zapłacić za to bardzo wysoką cenę. A Rhysand, jak to Rhysand, postanawia wbić z buta na imprezę. Nie, żeby mi to przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Nie chcę nic mówić, ale od samego początku pan T. wydawał mi się słodki do porzygu, a ja raczej średnio przepadam za takimi osóbkami. Mniejsza o to.
W każdym razie Rhys postanawia upomnieć się o Feyrę, a tym samym przerywa coś ważnego i początkuje pewien ciąg wydarzeń, które to jak już wspominałam wyżej - zmieniają perspektywę czytelnika o bardzo szeroki kąt.
Zarówno w krainie Fae, jak i zapewne w głowach czytelników panuje pewne wyobrażenie Dworu Nocy. Rzeczywistość okazuje się jednak być z goła odmienna od tego wszystkiego, czego czytelnik się spodziewa. Nie wiem, jak reszcie osób, które już miały tą niewątpliwą przyjemność przeczytać ten tom, ale ja byłam bardzo miło zaskoczona. Z wielkim zapałem pochłaniałam kolejne strony opisujące to bajkowe miejsce, jakim jest kraina Rhysanda. A i sam Rhys okazał się być nieco inny od tego zapamiętanego przez nas w ACOTARze... Słowem: autorka po raz kolejny nagina rzeczywistość swoich światów i udowadnia, że nawet najbardziej radykalna zmiana potrafi wyjść jej doskonale.
I po raz kolejny nie jestem pewna, czy ten akapit ma jakikolwiek sens, więc postaram się to jakoś ukrócić. W tym tomie poznajemy Prythian z zupełnie innej strony. Zaczynają się prawdziwe intryg i wyzwania. Autorka odwraca wszystko do góry nogami, ale i tak wychodzi jej to tak naturalnie, że przez pewien czas zastanawiałam się, czy to aby na pewno możliwe, by tak płynnie wprowadzić tak radykalne zmiany. Pani Maas bawi się wykreowaną przez nią rzeczywistością i robi to doskonale. W jej świecie nie ma żadnych zgrzytów i wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Tak, jakby było planowane latami. Aż dziw uwierzyć, że taka młoda kobieta ma tak wielką wyobraźnię, by stworzyć coś tak niesamowitego.
RHYSAND. FEYRA. TAMLIN. I... SURIEL!
Powyżej wymieniłam czwórkę bohaterów, którzy wywołali we mnie te oto emocje (albo raczej reakcje, bo nie wszystkie z nich mogłabym nazwać emocjami...): rozbawienie; wściekłość i chęć rozwalenia łepetyny o bruk; utrata wiar w ludzkość; rozpływanie się i zakochanie całym serduchem do reszty. I teraz sami możecie dopasować co, do kogo pasuje. Mniejsza o to.
W tym akapicie chciałam powiedzieć o tym, o czym już wspominałam w recenzji pierwszego tomu, jednak wydaje mi się, że nie zrobiłam tego wystarczająco dobitnie. A więc powiadam Wam: Sarah J. Maas ma pieruńsko wielki talent do kreowania cudownych bohaterów. I tym razem nie chodzi mi o samo to, że można się z nimi utożsamić, czy nad nimi porozpływać. Mówię tutaj o tym, że te postaci mają tak silne charaktery, że to aż zadziwia. Ta ich wytrwałość, siła, nieugiętość. Zadziwia, bo naprawdę byłam sobie w stanie wyobrazić to, że gdzieś tam hen w oddali, w innym świecie, istnieje taki Prythian, w którym to mieszkają książęta i żyją ludzie. Potrafiłam to sobie wyobrazić. Ja. Realistka twardo stąpająca po ziemi. Nie wiem jakim cudem, ale widocznie taki już urok naszej pani J. Maas.
Jest to coś niesamowitego. Nie umiem tego opisać, ale podczas lektury czułam się jakby ta historia naprawdę miała prawo się wydarzyć. Jakby te wszystkie osoby w niej występujące... były żywe. Jakaś książkowa magia na mnie zadziałała, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Bo dzięki temu ta historia spodobała mi się jeszcze bardziej.
W fantastyce są ważne dwie rzeczy: bohaterowie i ich świat. I chcę tutaj wspomnieć tylko o nich, nie rozwodzić się nad niczym więcej. Być może nie mam racji, ale zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że kreowanie bohaterów świata fantastycznego jest trudniejsze niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie literatury. A dlaczego? Ponieważ nawet jeśli autor stworzy cudowny świat, w którym to oczami wyobraźni będziemy widywać latające motyle i wilki z wody... a nie poradzi sobie w kreowaniu postaci... Cóż, taka książka po prostu się zmarnuje. U pani Maas te dwie rzeczy się równoważą. Wydaje się, że jedna jest lepsza od drugiej. Świat jest magiczny, a bohaterowie wprost cudowni. Te dwie rzeczy łączą się ze sobą i splatają w niesamowitą całość, która raduje serce czytelnika przez wiele godzin.
KRÓTKO O MINUSACH
Będąc szczerą, to w samej treści ich nie znalazłam. Być może i początkowo miałam problemy z wbiciem się, ale ostatnio mam tak z każdą książką, więc, raczej nie jest to wina pani Maas. Jeśli jednak już muszę się czegoś doczepić, to jest to ta palucholubna okładka. Naprawdę, aż boli patrzeć kiedy tak sobie czytasz i czytasz, a kiedy odkładasz na chwilę książkę, widzisz na niej pełno odcisków. Do tego grzbiet łatwo się wygina, jednak w moim przypadku się nie złamał, więc narzekać nie można. Nie jest to minus treści, więc nie widzę powodu, abyście nie mieli zapoznać się z pierwszym tomem ;) Ogólnie gdyby nie materiał z jakiego została wykonana okładka, nie miałabym się do czego doczepić. Tyle.
PODSUMUJMY, BO TYM RAZEM TEKST NAPRAWDĘ MA KILOMETR!
JAK STĄD DO PRYTHIANU!
Już na samym początku uprzedzałam, że ten tekst może nie mieć sensu. Że będzie brak mu ładu i składu. Ale ludzie. Obecnie jest już po drugiej w nocy, a ja siedzę tutaj od ponad półtorej godziny, próbując sklecić najprostsze zdania. Powiecie, że mogłam napisać tą recenzję kiedy mój umysł będzie funkcjonował poprawnie. Otóż nie jestem pewna, czy po lekturze tej książki w ogóle będzie on funkcjonował poprawnie.
To, co przeżyłam podczas lektury jest nie do opisania. Nie da się opowiedzieć słowami o tych emocjach, jakie do tej pory wręcz targają mnie na boki. O tym, jak odczuwałam niemal fizyczny ból w pewnych momentach. O tym, jak moje czytelnicze serducho było rozrywane na kawałeczki, a potem z powrotem scalane dzięki historii stworzonej przez panią Maas. Te wszystkie uczucia i emocje... no po prostu nie jestem w stanie ich tutaj wyrazić, nawet, jeśli rozpisałabym się na wiele stron. Tego nie da się opowiedzieć. Żeby zrozumieć, trzeba przeczytać.
Bohaterowie i historia, fabuła i miejsce akcji... To wszystko tworzyło ze sobą perfekcyjnie zgraną, idealną całość. Nie było żadnych zgrzytów w fabule. Bohaterowie byli niemal z krwi i kości mimo tego, że przecież władali magią, byli nieśmiertelni, lub też po prostu robili inne dziwne rzeczy. Z wielką łatwością potrafiłam sobie to wszystko wyobrazić. Momentami dłuższe opisy miejsc, czy przedmiotów tylko mi pomagały, a zazwyczaj jest na odwrót. Jeśli to wszystko nie świadczy o tym, jak dobrze pisze pani Maas... To ja już nie wiem co może to udowodnić. Chyba najlepiej będzie jeśli po prostu weźmiecie do ręki jakąś jej książkę i podejdziecie do niej na luzie. Zaczniecie czytać i kiedy skończycie, sami stwierdzicie, czy jest to coś dla Was.
Zakończenie dosłownie łamie serce, w pewnym momencie miałam ochotę rzucić książką, ale znowu nie mogę powiedzieć dlaczego, więc na tym zakończę.
I nie bójcie się, że wokół tych powieści jest zbyt wielki szum, więc na pewno Wam się nie spodobają. Wiem jak to jest, bo zazwyczaj kiedy jakaś książka pojawia się zbyt często, tracę ochotę na jej przeczytanie. Ale tutaj śmiało mogę powiedzieć, że historie pani Maas zasłużyły na taki rozgłos. Taki i jeszcze większy. Mają w sobie coś, czego zawsze było mi brak w tego typu fantastyce. Nie jestem pewna co to jest. Być może po prostu sam styl autorki sprawia, że wszystko wydaje się bardziej wyjątkowe. Nie wiem i nie wnikam, bo wątpię, abym znalazła odpowiedź. Po prostu muszę tutaj wspomnieć o tym, że książki tej pani za każdym razem zmieniają moje spojrzenie na fantastykę. I tym razem też tak się stało.
To, co przeżyłam podczas lektury jest nie do opisania. Nie da się opowiedzieć słowami o tych emocjach, jakie do tej pory wręcz targają mnie na boki. O tym, jak odczuwałam niemal fizyczny ból w pewnych momentach. O tym, jak moje czytelnicze serducho było rozrywane na kawałeczki, a potem z powrotem scalane dzięki historii stworzonej przez panią Maas. Te wszystkie uczucia i emocje... no po prostu nie jestem w stanie ich tutaj wyrazić, nawet, jeśli rozpisałabym się na wiele stron. Tego nie da się opowiedzieć. Żeby zrozumieć, trzeba przeczytać.
Bohaterowie i historia, fabuła i miejsce akcji... To wszystko tworzyło ze sobą perfekcyjnie zgraną, idealną całość. Nie było żadnych zgrzytów w fabule. Bohaterowie byli niemal z krwi i kości mimo tego, że przecież władali magią, byli nieśmiertelni, lub też po prostu robili inne dziwne rzeczy. Z wielką łatwością potrafiłam sobie to wszystko wyobrazić. Momentami dłuższe opisy miejsc, czy przedmiotów tylko mi pomagały, a zazwyczaj jest na odwrót. Jeśli to wszystko nie świadczy o tym, jak dobrze pisze pani Maas... To ja już nie wiem co może to udowodnić. Chyba najlepiej będzie jeśli po prostu weźmiecie do ręki jakąś jej książkę i podejdziecie do niej na luzie. Zaczniecie czytać i kiedy skończycie, sami stwierdzicie, czy jest to coś dla Was.
Zakończenie dosłownie łamie serce, w pewnym momencie miałam ochotę rzucić książką, ale znowu nie mogę powiedzieć dlaczego, więc na tym zakończę.
I nie bójcie się, że wokół tych powieści jest zbyt wielki szum, więc na pewno Wam się nie spodobają. Wiem jak to jest, bo zazwyczaj kiedy jakaś książka pojawia się zbyt często, tracę ochotę na jej przeczytanie. Ale tutaj śmiało mogę powiedzieć, że historie pani Maas zasłużyły na taki rozgłos. Taki i jeszcze większy. Mają w sobie coś, czego zawsze było mi brak w tego typu fantastyce. Nie jestem pewna co to jest. Być może po prostu sam styl autorki sprawia, że wszystko wydaje się bardziej wyjątkowe. Nie wiem i nie wnikam, bo wątpię, abym znalazła odpowiedź. Po prostu muszę tutaj wspomnieć o tym, że książki tej pani za każdym razem zmieniają moje spojrzenie na fantastykę. I tym razem też tak się stało.
Po prostu przeczytajcie ;)
Tytuł: Dwór mgieł i furii
Autor: Sarah J. Maas
Tytuł oryginalny: A Court of Mist and Fury
Seria: Dwór cierni i róż Tom: 2
Wydawnictwo: Uroboros
Tłumaczenie: Jakub Radzimiński
Ilość stron: 768
Moja ocena: 10/10
ISBN: 9788328021754
Autor: Sarah J. Maas
Tytuł oryginalny: A Court of Mist and Fury
Seria: Dwór cierni i róż Tom: 2
Wydawnictwo: Uroboros
Tłumaczenie: Jakub Radzimiński
Ilość stron: 768
Moja ocena: 10/10
ISBN: 9788328021754
Mam nadzieję, że dotrwaliście do końca ;) Dzisiejsza recenzja była wyjątkowo przydługa a ja i tak nie zdołałam opisać w niej wszystkiego.
Za możliwość przeczytania książki ślicznie dziękuję wydawnictwu Uroboros :)
A Wy? Dotrwaliście do końca? Czytaliście od pani Maas? Podzielcie się tym w komentarzach ;)
Buziaki, Kinga ;*
Mówiłam, że masz to przeczytać <3 I co? Czy ja się kiedykolwiek myliłam?!
OdpowiedzUsuńPff, oczywiście, że nie.
Jak pewnie wiesz, Rhyand wskoczył do mojego słownika jako synonim 'kocham', więc co tu więcej będę gadać - no kocham to cudeńko! Jeśli chcesz sobie przypomnieć moją recenzję i popaplać (haha, nie no i tak będziemy to robić) o naszych gustach (czyli generalnie znowu o tym, że jesteśmy takie same) to zapraszaaaam:
http://tysiac-zyc-czytelnika.blogspot.com/2017/03/120-dwor-mgie-i-furii-sarah-j-maas.html
Buziaki i wgl <3
Wiesz, nie przypominam sobie sytuacji, żebyś się myliła, ale się nie martw. Jeszcze dużo przed tobą :P A co do Rhysanda... tobie jednej nie muszę tego tłumaczyć <3 No i Suriel. Weź człowieku nie zapominaj o moim kochanym Surielku, który zawsze chlapnie więcej niż powinien :P
UsuńBuziole ;*
Kocham Maasw kazdym wydaniu, a ta książka tak mnie rozbiła że od miesiąca nie umiem napisać jej recenzji :) Uwielbiam <3
OdpowiedzUsuńDoskonale cię rozumiem, ja miałam podobnie z napisaniem recenzji "Dziedzictwa ognia"... wyszedł jakiś gniot, ale cii :P
UsuńPrzyznam się bez bicia że nie przeczytałam całej recenzji, bo nie chcę sobie spoilerować tej książki. Ale jeżeli chodzi Ci o przedmowę to takie same emocje miałam po przeczytaniu "Czasu Żniw" :)
OdpowiedzUsuńMam na półce i nie mogę się doczekać aż przeczytam oba tomy dworu ! 💗
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie redgirlbooks.blogspot.com
Mam nadzieję, że ci się spodobają ;)
UsuńTrochę mnie pocieszyłaś tym, że też nie mogłaś się na początku wciągnąć. Ja właśnie jestem w trakcie czytania ,,Dworu mgieł i furii" i tak, podoba mi się, ale nie na tyle, jak się spodziewałam. Nie potrafię aż tak dać się porwać. Mam nadzieję, że tak jak w Twoim przypadku, zmieni się to później, bo miałam naprawdę ogromne nadzieje na doskonałą lekturę. :)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia i buziaki!
BOOKS OF SOULS
Również mam taką nadzieję ;) Miłej lektury :D
UsuńNajpierw pierwszy tom, a potem zabiorę się za to cudo, tylko muszę w końcu kupić ten tom, bo już za długo czeka w wirtualnym koszyku! ;D
OdpowiedzUsuńKoniecznie czytaj, czekam na recenzję :D
UsuńNa kocioł, jak ja kocham Dwór <3 Idealnie to wszystko ujęłaś, w 100% się z Tobą zgadzam *.* Pierwsza część była genialna, ale druga powala ją na łopatki <3 Jejuuu ja chce już ACOWAR *.*
OdpowiedzUsuńZabookowany świat Pauli
Nie ty jedna... ja tu padam w oczekiwaniu ;)
UsuńPowtarzam się, ale MUSZĘ TO WRESZCIE PRZECZYTAĆ! <3
OdpowiedzUsuńhttp://book-dragon-blog.blogspot.com/2017/03/w-kregach-wadzy-tom-1-wotum-nieufnosci.html
xx K
Masz rację, musisz... czekam na recenzję ;)
UsuńPo twojej recenzji chcę, a nawet pragnę ją przeczytać!
OdpowiedzUsuńhttp://weruczyta.blogspot.com/
Cieszę się, że kogoś zachęciłam^^
UsuńWszyscy się zachwycają, a ja za nic nie mogę się przekonać. :( Jakoś nie mój typ, a męczyć się z książką nie mam ochoty. :)
OdpowiedzUsuńTak zachwalasz, że nie ma na co czekać tylko zabierać się za czytanie :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam tę książkę! Autorka jest wspaniała, a jednocześnie okrutna. No bo, jak można zakończyć tak powieść?! No jak?! Nienawidzę jej za to! Ale też kocham! Chcę trzeci tom!!!
OdpowiedzUsuń