Czasami zastanawiam się skąd się u mnie biorą takie oczekiwania niczym z księżyca w stosunku do romansów... No cóż, odpowiedź to dwa słowa: Jessica Sorensen.
NADSZEDŁ TEN CZAS...
No zdecydowanie jakiś czas nadszedł. Minęło już dobre kilka tygodni, odkąd przeczytałam tę książkę, a mi dopiero teraz udało się zebrać w sobie i napisać jej recenzję. Trochę to trwało. I jeśli mam być szczera – nadal nie jestem z niej zadowolona.
Jeśli jednak czytaliście moją opinię na temat poprzednich tomów (lub przynajmniej któregokolwiek z nich) – powinniście wiedzieć, jak ja to potrafię użalać się nad Sorensen i jej bardzo złymi (dla mojego czytelniczego serducha) zakończeniami. „Przeznaczenie Violet i Luke'a" mimo, że początkowo nudne, na koniec sprawiło, że miałam ochotę wrzeszczeć i rwać włosy z głowy... Tak bardzo mnie dobiło, że aż ciężko to opisać. Nie potrafiłam zrozumieć, jak można zrobić coś takiego tak genialnym bohaterom (gwoli ścisłości: nadal tego nie rozumiem) i przede wszystkim nam – czytelnikom.
Zakończenia trzech pierwszych tomów sprawiały, że wprost nie potrafiłam usiedzieć na miejscu w oczekiwaniu na kontynuacje i z utęsknieniem wyczekiwałam ich premiery. A potem szybciutko tup-tup-tup do księgarni i zaczytywałam się w dalszych losach bohaterów, tylko po to, by na koniec znów pozostać zostawionej samej sobie ze złamanym serduszkiem </3
I wiecie – zawsze wściekam się na takie zakończenia, a jednocześnie cieszę się, że było tak, a nie inaczej. Dlaczego? Ponieważ w ten sposób autorka tylko podsyca apetyt na kolejne tomy.
Jak było w tym wypadku? Cóż, przede wszystkim zabrakło mi tego "magicznego end'u", który doprowadziłby mnie do różnego rodzaju emocji. Tym razem autorka chyba postanowiła, że oszczędzi nam kolejnego zawału... a zamiast tego zrobi coś, co wychodzi jej najlepiej – okrutnie się nade mną poznęca. Oczywiście w sensie psychicznym ;)
Ale w sumie zaczęłam tak ni w pięć, ni w dziewięć – chciałam Was jakoś wprowadzić, a jedyne, co mi się udało, to zburzyć resztki sensu tej recenzji :)
TAK WIĘC ZACZNIJMY OD POCZĄTKU
A przynajmniej spróbujmy...
Akcja książki rozpoczyna się kilka tygodni po zakończeniu tomu poprzedniego. W tym czasie zdarzyło się wiele (naprawdę WIELE) rzeczy, na które niestety nie mogliśmy mieć wpływu. Wszystko się posypało, pogmatwało, popierniczyło, itp, itd, itp. Co oczywiście daje taki wynik, że już na samym początku podskakuje nam ciśnienie, a wściekłość na autorkę przychodzi jak jedna wielka fala tsunami. Nie żartuję.
Jeśli ktoś czytał tom poprzedni, zapewne wie, jak potoczyła się sprawa pomiędzy Violet, a Lukiem i zapewne tak jak ja – nie jest z tego powodu zachwycony. I zapewne również oczekuje, że uda się to wszystko jakoś naprawić. ALE. Nie będzie tak kolorowo. Oj nie. Bo pani Sorensen musi się najpierw porządnie nad czytelnikiem wypastwić (wątpię w istnienie tego słowa, jednak – na potrzeby recenzji uznajmy, że jednak jest... O.o), pogruchotać jego marzenia i dopiero potem, ewentualnie puścić wszystko w dobrym kierunku... Brzmi cudownie, prawda?
No ale niestety, tak już jest i z tym nic się nie zrobi.
TRZY PO TRZY, A GDZIE KONKRETY?
No konkretów trochę brak, bo mój mózg po przeczytaniu jakiejkolwiek książki tej pani wygląda jak jedna wielka papka.
Ale po kolei:
Podczas lektury tego tomu odniosłam wrażenie, że dzieje się w nim dużo więcej, a jednocześnie nie wciąga to tak bardzo, jak w wypadku części poprzednich. Pewnie brzmi to jak jeden wielki bełkot, jednak wyglądało to dokładnie w ten sposób. Akcja na pewno była bardziej zapchana rożnymi zdarzeniami i ledwo można było odetchnąć pomiędzy punktem A, a punktem B, jednak w tym samym czasie odniosłam wrażenie, że nie jest to już to samo, że, czegoś w tym wszystkim brakuje. Dlaczego? No więc nie mam pojęcia. Początek był super, podobnie jak poszczególne wydarzenia, a jednak gdy sklei się w to wszystko w całość, da się wyczuć, że coś jest nie tak. A nawet, że w trakcie tego wszystkiego powiało nudą. Odniosłam wrażenie, że zamiarem autorki było dodanie całości nieco animuszu, jednak jak dla mnie nie wyszło jej to najlepiej.
Brakowało mi tutaj również tego specyficznego humoru, który mimo, że w poprzednich tomach był ledwo widoczny, stanowił jednak ich nieodłączną całość i gdy teraz go zabrakło, wyczułam tam pewnego rodzaju pustkę. Jakiś brak.
A mimo to, historia wciągała.
Jak zwykle wątek romansu został poprowadzony po mistrzowsku. Przepełniony emocjami, sekretami i niedopowiedzeniami, wraz z trudnymi wyborami do kompletu – tworzył mieszankę wręcz wybuchową, która wciągała czytelnika coraz bardziej i bardziej. Relacje pomiędzy bohaterami zostały tak pięknie opisane, że czytanie tego, było po prostu czystą przyjemnością.
W tym tomie dane nam było lepiej zapoznać się z trudną przeszłością bohaterów i był to jeden z bardziej interesujących wątków (jeśli nie najbardziej interesujący). Mimo, że znałam część szczegółów, na pewno nie spodziewałam się CZEGOŚ TAKIEGO, a więc miałam wielki moment zaskoczenia, gdy prawda wreszcie wyszła na jaw. To oczywiście na plus ;)
PODSUMOWUJĄC
Mimo, że tak uwielbiamy przeze mnie romans został tutaj cudownie opisany, pojawiły się pewne minusy w postaci słabiej rozwiniętej akcji. Mimo, że nie zwalniała prawie że ani na chwilę, to jednak wydała mi się o wiele mniej wciągająca, niż w tomach poprzednich. Być może było tego zbyt wiele (zwłaszcza, że ten tom miał ledwie 300coś stron, a działo się zdecydowanie więcej rzeczy, niż w tomach poprzednich), a może po prostu ta część wypadła słabiej. Nie wiem, tego niestety nie mogę Wam powiedzieć, jednak na sto procent mogę stwierdzić, że wszystkie te wady, zarówno techniczne, jak i związane ze schematami, wcale nie sprawiły, by moja ocena o tej serii spadła. Każdy przecież może mieć gorszy dzień, a w wypadku pani Sorensen jest to pierwsza książka, która wypadłaby w ten sposób.
Nadal serdecznie polecam zarówno ten tom, jak i całą serię, jednak nie oczekujcie cudów na kiju – wtedy książki smakują najlepiej ;)
Tytuł: Przyszłość Violet i Luke'a
Autor: Jessica Sorensen
Tytuł oryginalny: The Propability of Violet and Luke
Seria: The Coincidence Tom: 4
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Tłumaczenie: Ewa Helińska
Ilość stron:
Moja ocena: 7/10
ISBN:
Witajcie!
Właśnie wróciłam z wakacji i muszę Was przeprosić za moją niezapowiedzianą nieaktywność. Podobnie, jak za dzisiejszą recenzję – ostatnio oceny romansów jakoś mi nie idą i po prostu odnoszę wrażenie, że wszystko wygląda coraz gorzej :/ Muszę się jakoś z tego wygrzebać, więc proszę Was o cierpliwość w tej kwestii – postaram się nad tym popracować.
Co do książki: czytaliście? Zamierzacie? Może dopiero przed Wami? Dajcie znać w komentarzach ;)
Buziaki, Kinga ;*
Jak ja się cieszę, że nie czytałam jeszcze Przeznaczenia... :D Dlatego właśnie jeśli wychodzi seria, prawie zawsze czekam na całość zanim zacznę czytać. W tym przypadku tak było. Przeczytałam tylko dwa tomy o Callie i Kaydenie (swoją drogą będzie jeszcze o nich tom). O Violet i Luke'u nie czytałam, pomyślałam że czekam. I całe szczęście z tego co czytam :D Na Przyszłość.. aktualne czekam, powinno do mnie niedługo dotrzeć. Jednak nie zamierzam jeszcze czytać, czekam na kolejny tom :)
OdpowiedzUsuńZamierzam się teraz na dwie pierwsze części, bo odkąd napisałaś ich recenzję ciągle tkwią mi w głowie i od dawna je mam, a dopiero teraz będę czytać :D Mam nadzieję, że mi też się bardzo spodobają. Czuj na sobie odpowiedzialność, bo to Twoja wina ( <3 :* ). A jak mi się spodobają to i za tą się zabiorę :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Jabłuszkooo ♥
Szelest Stron