poniedziałek, 10 września 2018

Słodko-gorzka historia o miłości – „Biegając boso" – Amy Harmon || #114

Dobry wieczór wszystkim :D
Po raz kolejny przychodzę do Was o bardzo późnej porze i znowu mam dla Was recenzję kolejnego z ostatnio przeczytanych przeze mnie tytułów. Tym razem jest to romans

PIERWSZE SPOTKANIE

Macie czasami tak, że nazwisko jakiegoś autora/autorki przewija Wam się coraz częściej, wszyscy zachwycają się jego powieściami, a Wam wydaje się, że jako jedyni jeszcze ich nie znacie? Dokładnie tak było ze mną w wypadku powieści Amy Harmon, o których pochlebne opinie zalewały mnie ze wszystkich stron, a ja wciąż nie byłam w stanie przekonać się skąd tak właściwie one się biorą. Polowałam na jej książki już od dłuższego czasu, a kiedy wreszcie nadarzyła się okazja, by sięgnąć po którąś z nich, nie wahałam się ani chwili. Po prostu wzięłam ją bez zastanowienia i liczyłam na to, że się nie zawiodę.

Otworzyłam książkę na pierwszych stronach, zaczęłam czytać i... przeraziłam się. Ale może najpierw opowiem co nieco o fabule ;)

Akcja powieści rozpoczyna się w chwili, gdy główni bohaterowie mają odpowiednio trzynaście (Josie) i osiemnaście lat (Samuel). Przyznam się szczerze, że zaskoczył mnie fakt, jak młoda jest główna bohaterka, jednak wstęp do historii zapowiadał się naprawdę obiecująco.
Josie Jensen była bardzo nieśmiałą, i wyjątkowo dojrzałą jak na swój wiek dziewczynką. Tragedia pod postacią śmierci jednego z rodziców, jaka spotkała ją w wieku zaledwie dziesięciu lat nie zostawiła jej wielkiego wyboru. Sprawiła, że dziewczyna nie mogła zbyt długo cieszyć się swoim dzieciństwem i musiała szybko wydorośleć, ponieważ nie miała już matki, która mogłaby opiekować się nią i dbać o to, by nie spotykały jej najmniejsze troski. Josie została z ojcem i trojgiem starszych braci, którzy co prawda kochali ją całym sercem, jednak nie mogli, lub też raczej nie do końca potrafili w pełni zaopiekować się dorastającą dziewczynką. Jednak Josie nigdy specjalnie to nie przeszkadzało. Dorastała w otoczeniu pozostałej jej najbliższej rodziny i mieszkańców swojego małego miasteczka, z których każdy starał się pomagać jej jak tylko potrafił. Miała także wielki talent muzyczny, w którym powoli zaczynała pokładać coraz większe nadzieje na przyszłość.
Pewnego dnia ciąg zdarzeń sprawił, że zaczęła siedzieć w autobusie obok Samuela Yazziego. Stopniowo zaczęli oni ze sobą rozmawiać i tak oto rozwinęła się ich nieco naiwna, ale za to bardzo zażyła, młodzieńcza przyjaźń, która z czasem, nieświadomie, bez ich wpływu czy zezwolenia, zaczęła przemieniać się w coś o wiele silniejszego... 
Jednak nic nie może wiecznie trwać. 
Po ukończeniu szkoły Samuel postanowił wstąpić do Marines tak, jak przed laty obiecał sobie i swojej rodzinie. On i Josie przyrzekli sobie, że jeszcze się spotkają i już na zawsze pozostaną przyjaciółmi. Jednak czas, który cały czas płynął zaczynał wszystko zmieniać, a skrywane uczucia przekształcały się. W pewnym momencie nasi bohaterowie zorientowali się, że nic nie może już być takie jak dawniej. Co więc teraz mogli zrobić?


OCZEKIWANIA ZDERZYŁY SIĘ Z RZECZYWISTOŚCIĄ... CZY WYSZŁO Z TEGO COŚ DOBREGO?


Przyznam się szczerze, że tym, co od razu przyciągnęło mnie do tej książki było nie tyle samo nazwisko autorki, co jej piękna okładka, która w połączeniu z opisem stworzyła bardzo interesującą całość. Rozpoczynając lekturę spodziewałam się nieco cukierkowego romansu z lekkim dramatem w tle, jednak rzeczywistość znacznie przerosła moje oczekiwania... i przez dość długi czas nie byłam pewna, czy to dobrze. 

Od samego początku zaskoczyło mnie kilka rzeczy. Po pierwsze; bardzo młody wiek głównej bohaterki. Jak już wspominałam, poznajemy Josie w chwili, gdy dziewczyna ma zaledwie trzynaście lat i bynajmniej nie jest to sytuacja utrzymująca się tylko w pierwszym rozdziale w ramach króciutkiego wprowadzenia do głównej historii. Oj nie. Tak naprawdę pierwsza połowa książki pisana jest z perspektywy, w której nasza Josie jest osobą bardzo młodą, a to, co powinno być tylko wstępem zostaje rozpisane na dłuższą część. Czy to źle? Absolutnie nie! Autorka pozytywnie mnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się tak głęboko opisanej historii początków relacji pomiędzy Jo a Samuelem – po przeczytaniu opisu byłam przekonana, że ich młodzieńcze lata zostaną zamknięte w jednym, góra dwóch rozdziałach i dalej przejdziemy do właściwej akcji... jednak tak naprawdę ta "właściwa akcja" toczyła się już od samego początku. Pani Harmon bardzo dokładnie skupiła się na tym, by przedstawić nam wszystko krok po kroku, dzięki czemu historia nie tylko nabierała swego rodzaju głębi, ale przede wszystkim stała się bardziej realna. Już od pierwszych stron bardzo łatwo było mi sobie to wszystko wyobrazić i wczuć się w akcję powieści. To wszystko zostało tak dokładnie opisane, tak pięknie przedstawione, że lektura stanowiła po prostu czystą przyjemność. Młody wiek bohaterki w niczym nie przeszkadzał. A nawet lepiej. Momentami naprawdę zapominałam o tym, że Josie ma trzynaście lat, ponieważ została ona przedstawiona jako dziewczynka bardzo dojrzała. Czy ten zabieg wydał mi się choć trochę sztuczny? Ani odrobinę! Autorka tak zręcznie to wszystko ze sobą połączyła, że po prostu nie zwracało się na to uwagi. I moim zdaniem jest to naprawdę ogromny plus.

Kolejnym zaskoczeniem, a właściwie tym, co w tej historii przeraziło (i przerażało do samiuśkiego jej końca) była długość zawartych w niej opisów. Nie raz i nie dwa myśli bohaterki, opis jej działań, czy życia codziennego potrafił ciągnąć się przez dobrych kilka stron, na których w międzyczasie nie pojawiał się ani jeden najmniejszy dialog. Początkowo bardzo mnie to martwiło i sprawiało, że ciężko było mi się wciągnąć, w jakiś sposób przyzwyczaić, jednak styl pani Harmon okazał się być bardzo przyjemny. A dzięki temu szybko przestało mi to przeszkadzać i na samym końcu prawie wcale nie zwracałam uwagi. A że jestem osobą, która wręcz nienawidzi tak długich opisów, było to dla mnie naprawdę spore zdziwienie i oczywiście duży plus.


Cała książka, choć z pozoru zapowiadała się na jeden wielki, być może nieco przesłodzony romans, szybko okazała się być czymś zgoła innym. Już na samym początku, gdy poznajemy historię Josie, łatwo było zorientować się, że nie jest to koniec tragedii w życiu tej dziewczyny. Autorka w jakiś sposób sprawiła, że po prostu czuło się wiszące nad jej głową czarne chmury i oczekiwało w napięciu na to, kiedy wreszcie nadejdzie prawdziwa burza. I ona przyszła. Tylko nie do końca pod spodziewaną przeze mnie postacią. Co jednak nie zmniejszyło jej ogromu i tego, jak na nią zareagowałam. Przyznam się szczerze, że podczas lektury nie raz i nie dwa coś ściskało mnie w gardle, a w pewnych jej momentach musiałam wręcz przerwać czytanie, i odłożyć książkę na bok, ponieważ nie byłam w stanie znieść tego, co się tam wyprawiało. Ta historia niosła za sobą tak wielki balast emocjonalny, że czasami naprawdę ciężko było z tym wszystkim wytrzymać. Miało być pięknie i kolorowo, a okazało się gorzko i ponuro. Co oczywiście nie oznacza, że cała książka była jednym wielkim dramatem, czy też była ciężka jak przysłowiowe kilo cegieł. Ta historia była po prostu inna. Inna niż to, czego się spodziewałam, inna niż to, co można było wywnioskować po jej okładce, czy opisie. Miała w sobie o wiele więcej emocji, jednak były to emocje najróżniejszego rodzaju. Od radości i rozbawienia, przez zaskoczenie, aż po prawdziwy smutek. Wszystko to, co się w niej działo naprawdę wywierało na mnie pewien wpływ, przez co podczas jej lektury moje własne odczucia zmieniały się jak w kalejdoskopie. Czy to dobrze? Oczywiście! Uwielbiam emocjonujące powieści, a „Biegając boso" okazało się być jedną z nich.

ZASKAKUJĄCE (nietypowe?) WĄTKI POBOCZNE

Gdybym miała wymienić trzy rzeczy, które odgrywały największą rolę w tej powieści, jednocześnie będąc tylko wątkami pobocznymi, bez wątpienia byłyby to: muzyka, indiańska mitologia i Bóg. To właśnie one nadawały tej powieści niesamowitego uroku. Nie były czymś, co pojawiało się tylko na chwilę, by potem zniknąć pod natłokiem ważniejszej części akcji – wręcz przeciwnie – choć nie znajdowały się bezpośrednio na pierwszym planie, stanowiły nierozłączny element cudownej całości. Muzyka w tej powieści pojawiała się w każdym rozdziale. Praktycznie na każdej stronie. Autorka cały czas serwowała nam liczne nawiązania do kompozytorów i artystów związanych z muzyką klasyczną. Pojawiło się tutaj wiele tytułów najróżniejszych utworów muzyki poważnej i każdy z nich stanowił jakąś małą, ważną część tej historii. Każdy z nich. Nie miałam pojęcia, że można dokonać czegoś takiego, jednak pani Harmon sprawiła, że wręcz czuło się pasję głównych bohaterów w momencie czytania o niej. Że można było sobie to wszystko wyobrazić z najmniejszymi szczegółami i przede wszystkim to poczuć. Nie wiem jak autorka tego dokonała, jednak bardzo zyskała w moich oczach.

Wspomniałam również o Bogu i indiańskiej mitologii. I choć Bóg nie stanowił tak ważnej części jak wierzenia Indian – które dzięki tej powieści możemy poznać nieco lepiej – czy właśnie muzyka, to jednak również pojawiał się tutaj bardzo często. I nie zrozumcie mnie źle – to nie jest książka z rodzaju tych, które zaraz będą nakłaniać człowieka do porzucenia swoich przekonań i planów na rzecz Boga. To nie jest tytuł, który będzie próbował zmusić czytelnika do jego lepszego poznania, ani też nie będzie narzucał żadnych przekonań autora. Po prostu bohaterowie tej powieści – a przede wszystkim Josie – są osobami wierzącymi i niewstydzącymi się swojej wiary. Jest ona dla nich ważna i pomaga im w wielu trudnych chwilach, jednak nie wychodzi na pierwszy plan i nie przysłania reszty akcji. Bóg zostaje tutaj ukazany raczej jako ktoś, w kim Josie pokłada wielką wiarę i nadzieję, kogo kocha, ale też w kogo czasami wątpi. Czyli po prostu zwykłe podejście zwykłego człowieka. Bo każde z nas w takich chwilach, gdy traci kolejną ukochaną osobę mogłoby się załamać i podpaść na duchu. Jesteśmy słabi i taka już nasza natura, a autorka wie o tym doskonale i nie kreuje swoich postaci na niezniszczalne. Daje im wszystkie te cechy, które czynią nas ludźmi, a dzięki temu są oni tak niesamowicie realni.

Jeśli zaś chodzi o indiańską mitologię – nie jestem jej fanką i na pewno nie należy ona do moich ulubionych. Zdecydowanie bardziej wolę wierzenia naszych przodków, Słowian, czy też starożytnych Greków i Rzymian. Jednak taka lektura może być świetną okazją, by dać się zainteresować i dowiedzieć czegoś więcej. Być może nawet zacząć samemu szukać więcej informacji, bo po prostu nas to wciągnie. Stanowi ona wątek poboczny, a jednocześnie jest nierozłączną częścią całości i naprawdę fajnym dodatkiem. Ja sama nie zostałam nią jakoś szczególnie zainteresowana, wspominałam już dlaczego, jednak jestem pewna, że znajdą się osoby, które ostaną nią oczarowane . Nawet, jeżeli same się tego po sobie nie spodziewają ;)

STYL AUTORKI, SPOSÓB NARRACJI, WYGODA PODCZAS CZYTANIA... CZYLI PODSUMOWANIE

Z racji tego, że ta recenzja powoli rośnie i rośnie do naprawdę sporych rozmiarów, chyba przydałoby się to wszystko jakoś podsumować i przede wszystkim wspomnieć o tym, o czym wcześniej się zapomniało.

Wspominałam już o tym nie raz, jednak dla pewności powtórzę to po raz kolejny: 
sięgając po ten tytuł spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Liczyłam na to, że otrzymam lekki romans, który pozwoli mi się odprężyć i odpocząć po ciężkim dniu, jednak okazało się, że autorka nieco pokrzyżowała moje plany. Stworzona przez nią historia była o wiele cięższa, niż mogłabym przypuszczać i zamiast pozwolić się rozluźnić, wywołała we mnie jeszcze więcej emocji.

Bohaterowie stworzeni przez panią Harmon to postacie z krwi i kości. Są niesamowicie realnie rozpisani. Ich charaktery są głębokie, a relacje pomiędzy nimi przedstawione zostały "wielowymiarowo", dzięki czemu niesamowicie łatwo jest ich polubić i wczuć się w to, co się z nimi dzieje. Ich historie wciągają i poruszają do głębi. Nie są nierealne, nie wydają się wyolbrzymione, ani przerysowane. Są jak najbardziej rzeczywiste. Pokazują zarówno te piękne, jak i brzydkie aspekty życia. Pokazują prawdziwe czyny i emocje, które łączą się z akcją powieści, tworząc przy tym idealną wręcz całość. Ta historia wciąga i choć akcja nie toczy się w zawrotnym tempie – ciężko jest się od niej oderwać. Fabuła nie jest jakaś wymyślna, nie zaskakuje wielką oryginalnością, a mimo to podczas lektury czytelnik nie ma wrażenia deja vu, nie wydaje mu się, że kiedyś już to grali. Autorka tak świetnie połączyła ze sobą romans, tragedię, muzykę, mitologię i wiele innych rzeczy, że ciężko jest wyjść z podziwu.

 Już dawno nie czytałam nic, co tak dogłębnie by mną poruszyło, wywołało we mnie tego rodzaju uczucia. Jestem pewna, że ta książka pozostanie w mojej pamięci na dłużej i mogę polecić ją z czystym sumieniem każdemu, kto szuka bardziej dojrzałego i emocjonującego romansu. Jestem pewna, że się nie zawiedziecie. A ja... cóż, z wielką chęcią poznam inne pozycje autorstwa tej pani ;)

Tytuł: Biegając boso
Autor: Amy Harmon
Tytuł oryginalny: Running Barefoot
Wydawnictwo: Editiored
Tłumaczenie: Joanna Sugiero
Ilość stron; 342
Moja ocena: 8/10
ISBN: 9788328337787

I to by było tyle na dziś. Znacie już książki tej pani? Która według Was jest najlepsza? Którą byście mi polecili? Dajcie znać w komentarzu czy czytaliście ten tytuł, lub czy macie taki zamiar ;)
Do następnego!
Buziaki, Kinga ;*

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Jeśli przeczytałeś/aś mój post zostaw po sobie jakiś ślad :)
Z chęcią poznam wasze opinie na dany temat.
Nie musisz spamować linkami, odwiedzam każdego, kto zaciekawi mnie komentarzem lub po prostu stałych czytelników :)

SZABLON WYKONANY PRZEZ RONNIE