niedziela, 8 września 2019

„Słodki dom" – Tillie Cole || #126

Dzień dobry!
Po licznych i ciągnących się całymi miesiącami recenzjach książek "cięższych", przyszła wreszcie pora na to, by w końcu pokazało się tutaj coś "przyjemniejszego", czyli jakieś romansidło. Dzisiaj powiem kilka słów o moim pierwszym spotkaniu z wychwalaną Tillie Cole i jej „Słodkim domu". Czy rzeczywiście było tak słodko?


Molly Shakespeare nie miała łatwego dzieciństwa. Bardzo szybko straciła całą rodzinę i musiała iść przez życie zupełnie sama, starając się ze wszystkich sił, by coś osiągnąć, by "zostać kimś". W tym celu wyjeżdża z rodzinnej Anglii do Alabamy w Stanach Zjednoczonych by ukończyć studia i zdobyć doktorat z filozofii. Zamierza całkowicie skupić się na nauce i pomocy doktor Suzan, której asystuje podczas prowadzonych przez nią wykładów. Nie wie jednak, że plany nie zawsze idą w parze z rzeczywistością… Bo już na samym początku swojej "przygody" poznaje Romea Pince'a – głównego rozgrywającego miejscowej drużyny futbolowej i lokalną gwiazdę, który robi co chce, i może mieć każdą dziewczynę, której zechce. Jednak on z jakiegoś powodu upodobał sobie właśnie Molly… Czy z tej znajomości może wyniknąć cokolwiek dobrego?


ROMEO, CZEMUŻ TY JESTEŚ ROMEO?

Jak już wcześniej wspominałam, ta książka była moim pierwszym spotkaniem z twórczością tej autorki, dlatego też – mimo, że przeczytałam kilka opinii – nie miałam pojęcia, czego mogę się spodziewać. Na pierwszy rzut oka była to dla mnie kolejna historia o "bad boy'u", który zauroczył się w "szarej myszce" i teraz będzie starał się ją zdobyć, a po drodze napotka kilka całkiem sporych przeciwności losu, choć w efekcie i tak będą razem… Cóż, nie pomyliłam się za bardzo, jednak prawda jest taka, że ja lubię takie historie. Są pewne schematy, które naprawdę mi się podobają i o których lubię czytać, dlatego też romans z uniwersytetem i futbolem w tle – nie pierwszy już raz – wydawał mi się strzałem w dziesiątkę.

Początek był naprawdę dobry. Już od pierwszych stron autorce udało się wzbudzić moje zaciekawienie i wciągnąć mnie w przedstawioną historię. Wydawało mi się, że wreszcie znalazłam historię, która będzie dobra od początku do ostatniej kropki. No niestety nie wyszło. Zaczęło się świetnie, ale nie zostało tak do końca. Choć o tym powiem później, bo chciałabym, by została zachowana tutaj jakakolwiek kolejność…

Czytając opis tej książki i stykając się z pierwszymi rozdziałami, nietrudno domyślić się tego, jak się to wszystko potoczy, i jakie będzie zakończenie, a kolejne strony tylko utwierdzają nas w konkretnym przekonaniu. Nie mówię, że to źle, bo tak naprawdę uważam, że każda "przewidywalna" historia może być dobra. Warunkiem jest tylko to, by autor poradził sobie z ciekawym przedstawieniem schematu. I tutaj pani Cole się udało. Stworzyła naprawdę dobrą historię o dwójce młodych ludzi z ciężką przeszłością

Molly, doświadczona wydarzeniami z przeszłości, boi się, że znowu straci kogoś dla siebie bliskiego, dlatego też nie chce pakować się w żadne głębsze relacje. Przez to stała się zamkniętą w sobie introwertyczką i uciekała przed problemami. Nie chciała się też wiązać, dlatego gdy w jej życiu pojawił się Romeo, wiedziała, że mogą być z tego kłopoty...
Jako główna bohaterka okazała się być dość… typową postacią, jeśli mogę to tak ująć. Jeśli tylko lubicie romanse, na pewno natknęliście się już choć raz na podobny wątek z podobnym wzorcem osobowym. Dziewczyna skrzywdzona przez los ucieka przed przeszłością by rozpocząć nowe życie w nowym miejscu. Brzmi znajomo, prawda? I taka właśnie jest Molly. A do tego wszystkiego jest piękna, choć oczywiście nie ma o tym pojęcia… Jednych to wkurza, inni to uwielbiają, ja osobiście jestem nastawiona neutralnie. Jak już wspominałam: schematy też mogą być dobre. Szkoda tylko, że postać Molly jest schematyczna do bólu, bo niestety nie znalazłam w niej niczego, co wyróżniłoby ją na tle innych bohaterek powieści z tego gatunku. Trochę szkoda, ale nie przeszkadzało mi to jakoś specjalnie. Przejdźmy więc do głównej postaci płci męskiej…

Romeo sam w sobie okazał się ciekawszą postacią niż Molly. Jego przeszłość była bardziej tajemnicza, więc oczywiście wzbudzała większe emocje. On sam zaś wątpi, by wiedział co to znaczy "kochać", ponieważ nikt nigdy mu tego nie pokazał. Zna tylko ból i przemoc – bo to właśnie one towarzyszyły mu całe życie. Jest porywczy i ma problemy z agresją. Ale jest też niesamowicie przystojny i wysportowany. Gra w uniwersyteckiej drużynie futbolowej i jest jej najbardziej obiecującym zawodnikiem – ma szansę dostać się do ligi zawodowej. Nietrudno jest więc domyślić się, że towarzyszy mu wianuszek wiernych fanek, które zrobiłyby wszystko, by z nim być, a on z tego korzysta. Do czasu… Pewnego dnia spotyka Molly, która wydaje się odporna na jego urok i sławę, a więc wzbudza jego zainteresowanie. Szybko zaczyna mu na niej zależeć, ale to nie wystarczy… I znowu mamy schemat. Ale cóż zrobić, ja to lubię.


Pozostali bohaterowie są naprawdę różni. Jednych się lubi, innych nie, ale niestety zdecydowana większość wywołała we mnie... właściwie to nic nie wywołała, bo przy czytaniu o nich nie towarzyszyły mi żadne większe emocje.

Standardowo mamy tutaj dwie najlepsze przyjaciółki głównej bohaterki, które pomagają jej jak tylko mogą i są niesamowicie oddane.
Pojawia się również zazdrosna ex-dziewczyna, która postanawia zniszczyć rywalkę i namieszać w całej historii, byleby tylko być z Romeem na wieki. Nie przesadzam. Rodzice Romea chcą, by ten ożenił się z Shelly w celu "utrzymania pieniędzy w rodzinie", ponieważ ta jest bogata, a Molly jako sierota nie ma właściwie nic. Dlatego też ci jej nienawidzą i życzą jej jak najgorzej.
Poza wymienionymi, pojawia się jeszcze kilka innych postaci, które zajmują mniejszą, lub jeszcze mniejszą rolę w całej historii i w jakiś sposób zapychają jej kartki. Tak właśnie mogę to nazwać, bo niestety tak naprawdę odniosłam wrażenie, że wszyscy ci bohaterowie pojawili się tam tylko po to, by autorka miała o czym pisać i jakoś zapchać te wszystkie strony, by zwiększyć ich ilość. Odniosłam też wrażenie, że poza dwójką głównych bohaterów cała reszta jest po prostu płaska – istnieją, ale gdyby nagle zniknęli, raczej nikt by tego nie zauważył.

Podsumowując: bohaterowie nie są najmocniejszą stroną tej historii.

Pewnie zapytacie; co więc nią jest?

Otóż, odniosłam wrażenie, że nic. Ta historia, mimo, że jest naprawdę wciągająca i potrafi oderwać człowieka pd rzeczywistości, tak właściwie nie ma w sobie nic, co wyróżniałoby ją na tle całej reszty romansideł NA. I chyba to jest jej największą wadą. Niczym mnie nie zaskoczyła. Nie miała nic, co wywołałoby "efekt wow", czy naprawdę zaskoczyło. Czytałam wiele jej opinii i czasami zastanawiałam się, czy naprawdę dotyczą one tej książki, którą dostałam ja. Bo ani nie zauważyłam tam "pędzącej akcji", ani "chwytających za serce scen", ani większości innych rzeczy. Owszem – czytało się ją dobrze, skłamałabym, mówiąc, że była słaba, ale też była bez szału. A szkoda. 


PODSUMOWUJĄC

Fabuła „Słodkiego domu" nie ma w sobie nic, czego nie było by wcześniej. Mamy tutaj sztandarowy motyw większości romansów YA/NA: typowa amerykańska szkoła, w której spotyka się dwójka głównych bohaterów. On – uwielbiany przez wszystkich sportowiec i playboy, skrywający straszne sekrety. I ona – szara myszka z przykrą przeszłością, na którą teoretycznie nikt nie powinien zwracać uwagi. Jednak On ją zwraca. Po pewnym czasie pomiędzy nimi zaczyna iskrzyć i kiedy wydaje się, że już wszystko będzie dobrze, na drodze staje sporo przeciwności losu. Ten schemat pojawiał się już niejednokrotnie i wiem, że niektórym naprawdę się znudził.

Dwójka głównych bohaterów jest schematyczna, a pozostali wypadają po prostu nijako i nie wzbudzają w czytelniku większych emocji. Pomysł na fabułę jest wtórny – a w połączeniu z momentami wkurzającym zachowaniem głównych postaci – końcowo wcale nie wychodzi tak dobrze, jak byśmy tego chcieli. Cóż, życie.

Osobiście nie stałam się fanką związku głównych postaci i wcale nie przeszkadzałoby mi, gdyby historia skończyła się inaczej. Ich relacja momentami była, jak na mój gust, po prostu toksyczna. Romeo był manipulatorem i posiadał manię kontrolowania (co w pewnych scenach wychodziło naprawdę dobrze, ale niestety nie we wszystkich), a Molly stała się jego marionetką. Odniosłam wrażenie, że ta dziewczyna myli pojęcie słowa "miłość". Bo na to to to nie wyglądało.

Ale mimo tego wszystkiego, mimo przewagi minusów nad plusami, nie mogę powiedzieć, że ta książka była zła. Bo tak naprawdę dobrze mi się ją czytało (z małymi wyjątkami w pewnych momentach, ale jednak) i pomogła mi oderwać się od codzienności. Pochłonęłam ją w dwa dni i wcale nie uważam tego czasu za zmarnowany. Owszem – mogłoby być lepiej, jednak bywało też gorzej, więc narzekać nie mogę.

Czy polecam?

Cóż, to zależy, czy ktoś lubi takie rzeczy, ale myślę, że fani romansów mogą znaleźć tutaj coś dla siebie, jeśli tylko przymkną oko na pewne niedociągnięcia. Po prostu nie nastawiajcie się na jakieś wielkie cuda i powinno być dobrze ;)

Tytuł: Słodki dom
Autor: Tillie Cole
Tytuł oryginalny: Sweet Home
Seria: Słodki dom 
Tom: 1
Wydawnictwo: Editio Red

Tłumaczenie: Marta Czub
Ilość stron: 350

Moja ocena: 6/10

I to by było na tyle. Znacie Tillie Cole? Mieliście już okazję czytać jej książki? Dajcie znać ;)

Do następnego!
Buziaki, Kinga ;*

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Jeśli przeczytałeś/aś mój post zostaw po sobie jakiś ślad :)
Z chęcią poznam wasze opinie na dany temat.
Nie musisz spamować linkami, odwiedzam każdego, kto zaciekawi mnie komentarzem lub po prostu stałych czytelników :)

SZABLON WYKONANY PRZEZ RONNIE